poniedziałek, 28 października 2013

Ostatni z rozważnych

Wczoraj pisałem o potrzebie dialogu w Polsce. Dziś zmarł człowiek, który realizował ten dialog w swoim życiu.

Nie będę pisał dużo, kto chce, ten przeczyta o Tadeuszu Mazowieckim w internecie. Polityk rozważny i odważny zarazem, poseł na Sejm z koła "Znaku" i "PAX", związany ze środowiskiem Tygodnika Powszechnego, opozycjonista, pierwszy niekomunistyczny premier od roku 1945.
Reformator, choć na temat słuszności wielu Jego decyzji możnaby długo dyskutować.

Trzeba mu jednak oddać przede wszystkim jedno: Oddanie temu wielkiemu słowu, jakie jeszcze raz musi zapłonąć w sercach Polaków, bo bez tego nie dojdziemy nigdzie. To słowo brzmi: SOLIDARNOŚĆ.

Cześć Jego Pamięci.

niedziela, 27 października 2013

Szermierka na linie

Ostatnimi czasy troszkie dyskutowal ja, jak to by powiedzieli na Wileńszczyźnie. O Śląsku, szkolnictwie, tym i tamtym...lubię na takie tematy rozmawiać. Kto mnie zna osobiście, ten o tym wie. Pomimo wielu wrażeń pozytywnych naszła mnie także gorzka refleksja. Że jest taka choroba w Polsce, nienowa, ale do tej pory nieuleczalna. A imię jej: Jedyni Właściciele Prawdy. I toczy zarówno lewicę, jak i prawicę.

Z przerażeniem obserwuję, jak trwa wielki festiwal wylewania na siebie pomyj, jak trwał wczoraj i jak wcale nie zanosi się, żeby miał się jutro skończyć. Czasami zadaję sobie pytanie o zasadność jakiejkolwiek dyskusji w tym kraju, skoro obie strony okopały się w twierdzach swoich jedynoprawdziwych poglądów, a żadne argumenty nie są w stanie którąkolwiek z nich zmusić do choćby wychylenia się na basztę i posłuchania, co drugi ma do powiedzenia. Ja sobie czasem takie twierdze wyobrażam: mają głębokie fosy, wysokie mury, wyjątkowo wąskie okienka oraz dawno nieużywane mosty zwodzone. A każde podejście w pobliże kończy się zmasakrowaniem za pomocą bluzgów, wulgaryzmów, hejtów, kusz, hakownic, katapult i wszystkiego, co wynaleziono w celu robienia z innych miazgi. A akurat w tej dziedzinie ludzkość jest wyjątkowo pomysłowa.

Ale nawet nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, że dzisiaj nie patrzy się na ŻADNĄ inicjatywę pod kątem tego, jaka jest, ale pod kątem tego, kto ją zaproponował. Więc przepadają kolejne dobre projekty, bo autor takiego rozwiązania nie podobał się stronie decydującej, gdziekolwiek by ta strona nie leżała. I można się wściec, kwilić, zagryzać zęby do przebicia warg, ale NIE. I koniec. Bo MY, Jedyni Właściciele Prawdy,
zadecydowaliśmy tak, a nie inaczej.

Wierzę, że nasze pokolenie będzie inne pod tym względem, choć niekoniecznie muszę mieć rację. Ba, drżę cały, że mieć jej nie będę. Tylko że musimy sobie jedno uświadomić. Walcząc o Polskę sami ze sobą robimy coś, co można porównać do szermierki na linie. Może jest to efektowne, w jakiś sposób podniecające, ale jest także cholernie niebezpieczne. Ktoś spadnie i się zabije, a najprawdopodobniej obie strony walczące.

Jeżeli nie nauczymy się ze sobą rozmawiać, to my tę Polskę przegramy podobnie, jak w osiemnastym wieku, sami ze sobą, za własne pieniądze. Jak w jednorękim bandycie. A hazard to niebezpieczna sprawa.

To jest wielka sztuka, słuchać innych. Ale sztuka jest dla ludzi, więc kto powiedział, że nie można jej opanować? Ja wiem, że był komunizm, ale on upadł ćwierć wieku temu. Czas najwyższy. Bo faktycznie nas przejmą te obce kapitały, którymi się tak straszy, ale jak kapitałom się tu dziwić, skoro taka okazja. Każdy normalny by skorzystał. Brutalne, ale prawdziwe. Nikt nas nie będzie bronił, jeżeli nie nauczymy się bronić sami siebie. Nikt nie będzie bronił polskiego kapitału, jakkolwiek rozumianego, skoro korzystniej dla co po niektórych dogadać się z kimś innym, byle nie z rodakiem, który według nas racji nie ma. A moje oskarżenie rzucam w kierunku obu stron sceny politycznej, nie pomijając centrum.

Przed nami wielka nauka i wielki egzamin, ale to już ostatni termin. Więcej poprawek nie będzie. Do dzieła.

środa, 23 października 2013

My w Polsce nie znamy pojęcia reformy za wszelką cenę!

Pod inicjatywą "Ratuj maluchy i starsze dzieci też" zebrano niemal milion podpisów. Dobrze, gwoli dokładności: 966 877 podpisów. Ale głosowanie w tej sprawie jest cały czas odkładane w niebyt. Dlaczego? Proste, żeby do referendum nie dopuścić, bo z dużym prawdopodobieństwem obecny rząd przegrałby je. I reforma poszłaby do kosza, słusznie zresztą.

Niby jest to polityka, ale jednak chodzi tu o coś więcej. Przyjrzyjmy się kilku kwestiom.

Kwestia pierwsza: dlaczego likwidowana jest zerówka, a do szkół mają iść sześciolatki? Oczywiście, można pokazywać wspaniały przykład Wielkiej Brytanii, gdzie do szkół idą pięciolatki, tylko że proszę spojrzeć, jak wygląda struktura programowa w Zjednoczonym Królestwie, a jak u nas. U nich nauka w pierwszych klasach to jest głównie zabawa, a u nas nie. Nasz program jest przeładowany, ale wątpliwe jest, by ktoś raczył w tej materii wiele zmienić.  A poza tym dziwnym trafem zbiega się obniżenie wieku szkolnego i wydłużenie emerytalnego. Konkluzja? Wcześniej idziesz do szkoły, wcześniej pracujesz. Pracujesz dłużej, państwo łoży na Ciebie mniej. Lub też wcale nie dożywasz wieku emerytalnego, co przy takim trybie życia nie będzie wcale rzadkością. I na górze w Warszawie też o tym wiedzą.

Kwestia druga: dzieciństwo jest najważniejszym etapem życia dla rozwoju umysłowego. I nie wysnuwam sobie tu głupiego wnioseczku na podstawie mojego widzimisię, tylko jest to fakt potwierdzony naukowo. Kto nie wierzy- zapraszam do wstukiwania odpowiednich haseł w pole tekstowe Wesołego Szperacza, znanego także jako Wyszukiwarka Google. Dziecko posadzone do szkolnej ławki za wcześnie traci przynajmniej rok, który z powodzeniem zwykle przeznaczany jest na rozwój psychoruchowy i umysłowy. Ludzie z odpowiednio długim dzieciństwem są bardziej kreatywni. Chyba o takich pracowników i obywateli nam chodzi, a nie smęcących młotków, którzy sami na własny pomysł nie wpadną? Inna sprawa, że młotkami łatwiej rządzić, bo są naiwniejsi i połkną zdecydowanie więcej haczyków niż człowiek inteligentny. I na górze w Warszawie też o tym wiedzą.

I wreszcie kwestia trzecia: do złożenia wniosku o referendum ogólnokrajowe potrzeba pół miliona podpisów. Wnioskodawcy zgromadzili milion, czyli przebili tę liczbę dwukrotnie. Jeżeli w państwie 38,5-milionowym rząd chce się wypiąć na milion z nich, to czy to jeszcze w ogóle jest zgodne z Konstytucją? Przypominam, artykuł CZWARTY Konstytucji RP z 1997 roku, a więc jeden z artykułów BAZOWYCH oznajmia w ustępie pierwszym i drugim:

ust. 1. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu.
ust. 2. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.

Tak bardzo płakano przed referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz, że zanikają referenda merytoryczne, a coraz więcej jest referendów politycznych. I oto mamy wniosek o referendum merytoryczne, ale dalej jest źle. O co więc chodzi? Na to pytanie niech każdy odpowie sobie sam.

Wniosek jest odkładany, rząd zapowiada, że się nie ugnie. Problem w tym, że i na rząd, i na posłów ktoś głosował. Nawet jeśli wniosek im się nie podoba lub referendum nie okaże się ważne, to gwoli zachowania zasad państwa DEMOKRATYCZNEGO głosowanie to powinno się odbyć.
Jeżeli w głosowaniu REALIZUJĄCY W PEŁNI PRAWNE WYMOGI wniosek o referendum przepadnie, to w moim odczuciu ta kadencja Sejmu straci legitymację do reprezentowania woli Narodu i Obywateli, a zyska tylko legitymację do reprezentacji swoich interesów. 

Dziś waży się na szali przyszłość Polski i polskiej demokracji. Czy posłowie okażą się na tyle dojrzali, by uszanować wyraźny, słyszalny i liczny głos Polaków, by zachować się demokratycznie- zobaczymy. 

Parafrazując słowa przedwojennego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka, My w Polsce nie znamy pojęcia reformy za wszelką cenę. Czy Sejm będzie za wszelką cenę próbował to zmienić- to już zależy od tego, jak posłowie rozumieją dwa kluczowe dla demokracji pojęcia: Reprezentacja oraz Szacunek do obywatela.



czwartek, 17 października 2013

Widokówki za szkłem, czyli co przynoszą październikowe popołudnia

O Rzymie, złoty Rzymie. Ty się radujesz wieczną wiosną, ty posiadasz tylu zacnych i utalentowanych poetów, lecz nasz Śląsk, chociaż leży pod zimną gwiazdą północy, nie jest mniej wart od ciebie.

(Caspar Ursinus Velius ze Świdnicy, 1522 r.)

Ostatnimi czasy mam szczęście podróżować trzy razy w tygodniu autobusem linii 860 (dla niepoinformowanych- pospieszny relacji Piekary Śląskie-Katowice). Co prawda czytając pierwsze zdanie część z Was, Drodzy Czytelnicy, pomyśli, że mi odbiło ("jakiś autobusofil"), ale będę pisał dalej.

Pogodę jak na październik mamy ładną, więc odrywam często od zacnej lektury zabieranej w podróż ("Jeszcze czyta. Wariat.") i podziwiam widoki, jakie serwuje nam przemierzany akurat zakątek Śląska ("Rysiek, bierzemy kaftan. Z niego już nic nie będzie."). I zadziwię Was. Ale momentami się zachwycam.

Jest taki odcinek między Siemianowicami a Piekarami-Dąbrówką, gdy jedzie się drogą wśród pól, a z daleka widać niskie, murowane wdzięcznym rodzajem cegły bądź tynkowane domki, a nad wszystkim góruje neogotycka kościelna wieża. Po obu stronach drogi szpaler drzew, równy, rozrosły, a dalej, gdzieś w polach, również pojedyncze drzewa (niestety, botanik ze mnie marny i gatunków nie znam). Październikowym słonecznym popołudniem promienie przebijają się przez gałęzie i spadają rozłożyście na zielonkawy grunt, wdzięczne zabudowania w tle dopełniają dzieła.
Widok jak z bajki, naprawdę. Mała Austria, jakkolwiek bałwochwalczo to brzmi.

Nie tak dawno jeszcze wracałem szkoły autobusem 114 i zdarzało mi się wystawać na dworcu autobusowym w Bytomiu. Jeżeli zdarzała się sprzyjająca temu pora i pogoda, to nadszarpnięte czasem budynki nabierały choć przez chwilę dawnego blasku. Odbudowywałem wyobraźnią tynki, malowałem na powrót fasady. Jedno, co mnie zajmowało, to przejmująca myśl, że to, niestety, było piękne miasto.

Uderzając bliżej też można znaleźć wiele ciekawego. Kalwaria w moim rodzinnym mieście, jeden z najpiękniejszych XIX-wiecznych zabytków jakie znam, niszczeje. Szkoda, wielka szkoda, bo miejsce niesamowite samo w sobie. A takich znam w Piekarach na pęczki. 

I tak można szukać i znajdywać dalej: w Zabrzu, Gliwicach, Tarnowskich Górach (no, akurat te są całkiem odnowione), i dalej, wykopując zabytki niepowtarzalne w swoim uroku. Tylko kto to zrobi, jak nie my?

Wiecie co? Piękny mamy ten Śląsk. To co go szpeci, to ludzka głupota i niedbalstwo. 

Niejeden zarzuci mi głupotę lub nadmierny zachwyt, ale naprawdę. Żyjemy w jednym z najwspanialszych, a równocześnie jednym z najbardziej przykrytych kurzem czasu zakątków Europy, z niepowtarzalną historią i wspólnym dziedzictwem kilku narodów. Warto o tym pamiętać i to przypominać, warto ten kurz zamiatać.

Cieszy mnie każda nowa inicjatywa poświęcona historii i kulturze Śląska- oby tych było jak najwięcej, bo Śląsk jest tego wart.



środa, 9 października 2013

W pogoni za postępem, czyli co to było, to CD?

Żyjemy w czasach zadziwiających. Nie przeżyliśmy, jak starsi, wielu wydarzeń o doniosłej wartości historycznej (w każdym razie ci urodzeni po 1989 roku). Jest jednak rzecz, która różni nasze (w każdym razie moje) pokolenie od wszystkich wcześniejszych: w ciągu mniej niż ćwierćwiecza śmignęło nam przed oczami kilka epok technologicznych.

W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych żyliśmy w kraju, w którym nawet telefon stacjonarny nie był jeszcze rzeczą częstą. Telewizory były kineskopowe, a nierzadko i radzieckie, komórka była rarytasem (i to rarytasem, którym dało się kogoś zabić), a furorę robiły japońskie radyjka tranzystorowe. Nieporęczne, tandetne, ale dało się je włożyć do kieszeni. Odtwarzacz wideo stawał się jakim-takim standardem. Chryste Panie, co to był za wynalazek! A komputery? Wolne i poczciwe PC, na których to zdarzał się JUŻ Windows 95? To było coś. Nie mówiąc o pierwszym PlayStation, na którym raczyłem grywać u któregoś znajomego z podwórka. Internet był, ale głównie opisywany.

Oczywiście, co tu dużo mówić, był to świat mojego dzieciństwa, w którym dominowała łopatka, wiaderko, zazwyczaj niedopompowana piłka i inne cuda, które obecne dzieci komunijne, zajęte tabletami (takie prezentowe minimum) potraktowałyby wzrokiem podobnym do ich spojrzenia skierowanego na cep w stodole.

Niech ten okres będzie takim punktem wyjściowym do pogoni, jaka zaczęła się zaraz potem. A zmieniło się przecież wszystko. Telewizory i monitory komputerów schudły i wyparły kineskop. Obecny standard, wiadomo LCD lub plazma (jeszcze). Komputery przyśpieszyły, zyskały nowe fukncje i schudły. Gdzieś tam mignęły "empetrójki" i "empeczwórki", by zamienić się w iPady i iPhony. Telefony też schudły, ale i zmalały, by znowu wzrosnąć i połączyć się z odtwarzaczami, komputerami, i zyskać dotykowy ekran ("Ale złom. Klawisze ma.") . Płyty CD wyparły dyskietki, płyty DVD wyparły płyty CD i kasety wideo naraz. Pendrive'y i karty pamięci powoli wypierają DVD. A wszystko można połączyć czy tam zintegrować i wymieniać dane z wszechobecnym internetem...

...i oto jest październik 2013 roku. Artykuł, który tak mozolnie wystukuję, zamieszczę za pomocą jednej z usług Google, które to wielofunkcyjne monstrum było kiedyś skromną wyszukiwarką i takie śmieszne kolorowe literki miało w nazwie. Link do tego artykułu udostępnię przez Facebooka, portal, o jakim Epulsowi ni Naszej Klasie się nie śniło. Ktoś, kto będzie chciał dowiedzieć się o mnie więcej, poskrobie pół minuty w sieci i ma mnie na talerzu. Co tu kryć, skoro wiele się ukryć nie da.

Prawdę mówiąc, dziwię się sobie, że jako osoba nieco staroświecka nie przeżyłem swego rodzaju szoku cywilizacyjnego i nie zaszyłem się w pokoiku urządzonym na PRL-owską modłę. Ale tak się nie stało, co uważam za swój, częściowy chociaż, sukces. Martwią mnie tylko w tym wszystkim dwie sprawy.

Sprawa pierwsza: ograniczona samodzielność. Wszyscy mamy komórki, wszyscy jesteśmy dostępni. Nie tak dawno jeszcze ludzie wyjeżdżali na miesiąc-dwa, napisali list i wracali, i nikt nie jęczał. Dziś zniknie się na dwa-trzy dni i zaczyna się niepokój (także u mnie). GPSy zagościły w każdym niemal aucie i bez nich ani rusz, a kiedyś wystarczyły papierowe mapy, ewentualnie "Gospodarzu! Którędy do Sieradza?"
A propos listów, ostatnio jeden ze znajomych wyraził zaskoczenie, że wysyłam jeszcze pocztówki. Aż takie to zacofanie?

Sprawa druga: wzrastające tempo zmian. Mówcie co chcecie, ale ja już chwilami nie nadążam. Zapewne niewiele się stanie, jeżeli odpuszczę, ale czuję się chwilami jak dziadek, pytając jedną czy drugą osobę, do czego jego nowe ustrojstwo służy. Co gorsza, sama technologia robi się momentami nieprzystępna i wyjątkowo zawodna. Czy więc naprawdę trzeba WSZYSTKO na siłę unowocześniać?

Mimo to, idzie się w tym świecie jeszcze odnaleźć, można z niego jeszcze uciec. Zastanawiam się tylko, w jakiej rzeczywistości będą żyły następne pokolenia i czy, przykładowo, przy haśle "Facebook" będą wytrzeszczać oczy jak przy słowie "warząchew"...

niedziela, 6 października 2013

"Toute ma vie, je me suis fait une certaine idée de la France..."

(Przez całe moje życie miałem pewną wizję Francji...)

Denerwowanie się polską sceną polityczną nie należy do zjawisk rzadkich. Niestety. Nasza klasa polityczna jest jeszcze co prawda młoda, ale już na tym etapie spodziewałby się człowiek pewnej dojrzałości, wyważenia słów i decyzji. Jest w takim momencie naturalne, że rodzi się potrzeba kogoś, kto wprowadzi nową jakość na tę arenę, potrzeba człowieka politycznie nieprzeciętnego, w zdrowy sposób zdeterminowanego do działań na rzecz swojego kraju- czyli męża stanu.

Czy są materiały na kogoś takiego? Ja dostrzegam, ale nie będę się bawił w politykę i przedstawiał tych nazwisk. Warto jednak, by te osoby- lub inne- zaczerpnęły z dobrego wzorca. A takim jest, moim zdaniem, "pewien Francuz" nazwiskiem de Gaulle.

Charles de Gaulle urodził się w Lille 22 listopada 1890 roku, zmarł 9 listopada 1970 roku w swoim domu w Colombey-les-Deux-Eglises. W tych prawie osiemdziesięciu latach życia mieści się historia człowieka niezwykłego, wielkiego duchem i ciałem. Absolwent trzech jezuickich gimnazjów oraz elitarnej szkoły wojskowej w Saint-Cyr, żołnierz I Wojny Światowej oraz wojny polsko-bolszewickiej (tak! De Gaulle przebywał u nas na misji wojskowej w latach 1919-1920), wykładowca własnej uczelni, wreszcie dowódca 507. pułku czołgów, jednostki nowatorskiej jak na tamte czasy, a od 1940 roku 4 Dywizji Pancernej.

Można się kłócić, czy w kampanii w wojnie obronnej Francji wszystkie jego decyzje były trafione, ale nie można odmówić mu determinacji i woli walki. Podczas gdy niektórzy jego francuscy koledzy poddawali się Niemcom przez telefon (tak, to prawda!), on prowadził swoje jednostki do coraz nierówniejszego boju.
Zdążył jeszcze przez chwilę pełnić urząd ministra w czerwcu 1940 roku. Francja już chyliła się ku kapitulacji.

Aż nastał dzień 18 czerwca.

Marszałek Pétain, bohater I wojny Światowej, mistrz i nauczyciel de Gaulle'a zresztą, jako nowy premier Francji, poddał się Niemcom. Zostało utworzone kolaboracyjne państwo Vichy, zależne od III Rzeszy. Wszyscy złożyli broń. Poza jednym człowiekiem.

Na antenie BBC, już w Wielkiej Brytanii, o 20:15 de Gaulle odczytał Apel, który choć słyszało niewielu jego rodaków, był znaczącym krokiem ku wolności. "Francja przegrała bitwę, ale nie przegrała wojny!"- grzmiał wysoki, niezgrabny człowiek na wygnaniu.
W nocy najciemniejszej dla ludu pokonanego mocarstwa zapłonęło światełko, które miało ich prowadzić aż do końca, do odzyskania honoru. 

De Gaulle został przywódcą Wolnej Francji, w kraju został skazany zaocznie na karę śmierci. Potrafił pozyskać sobie sojuszników: od radykalnych prawicowców po komunistów z Maquis; rozbudowywał konspirację we Francji okupowanej i Francji Pétaina, współpracującej z nazistami. Nastały cztery lata wyrywania skrawka po skrawku terytoriów francuskich z rąk kolaborantów, pozyskiwania sojuszników. Nieraz uważany za histeryka, konsekwentnie dążył do celu.
Nie na na darmo. 14 czerwca 1944 roku, już po lądowaniu Amerykanów, de Gaulle z grupką najbliższych sojuszników przypływa do Normandii. Płaczą Francuzi, płacze i on.

Po wojnie de Gaulle piastował urząd premiera, ale w styczniu 1946 roku składa dymisję. Próbuje utworzyć partię polityczną (RPF), ale w 1951 roku wycofuje się z polityki, by zająć się pisaniem wspomnień.
Z pustyni powróci w roku 1958, gdy rozpoczną się tarcia między koloniami a macierzystą Francją. Krajem zatrząśnie bunt, w czerwcu de Gaulle zostanie premierem, we wrześniu generał i jego zwolennicy przeprowadzą zakończoną sukcesem zmianę konstytucji, a w styczniu roku 1959 zostanie on prezydentem i będzie nim przez dziesięć następnych lat.

Nie przypadły mu lata łatwe. Musiał zmagać się z krzysami, jak w roku 1962 czy pamiętnym 1968. Jednak przeprowadzi on w miarę spokojny rozpad francuskiego imperium na niepodległe państwa, nawiąże przyjazne stosunki z państwami zachodniej i wschodniej Europy, będzie budował pozycję Francji na świecie na nowych zasadach.
Oczywiście nie odbyło się to bez jego wspaniałych współpracowników- jak Georges Pompidou czy Michel Debré- ale nie da się odmówić "Wielkiemu Karolowi" roli przywódczej i zasadniczej. Gdy będzie odchodził z urzędu prezydenta w roku 1969- nie odwołany w wyobrach, ale złożywszy samemu dymisję- zrobi to jako autorytet, dalej mający szerokie poparcie.

Podsunął wiele wspaniałych idei- gdy w latach 60. mówił o "Europie Ojczyzn" zamiast europejskiego superpaństwa bywał wyśmiewany jako przesadzający, że nigdy tak nie będzie. Dziś widzimy, jak bardzo był przewidujący.

Wiecie, co stawia de Gaulle'a przynajmniej o ligę wyżej od naszych polityków? Dwie zasadnicze cechy: wytrwałość w dążeniu do celu przy równoczesnej umiejętności rozmowy z każdym. Dla dobra Francji.

Budowla wzniesiona na jego autorytecie, V Republika Francuska, trwa już 55 lat i dalej jest ważnym graczem politycznym na świecie. Jego determinacja do zmian była ogromna, ale nie była to determinacja do posiadania władzy- potrafił odejść, gdy wiedział, że jego obecność na arenie politycznej to bezsens. Walczył, ale nie fanatycznie. Potrafił być dobrym mężem dla swojej żony Yvonne i trojga dzieci, zwłaszcza cierpiącej na zespół Downa córki Anne, przy której pancerz silnego gracza miękł. Potrafił być nieustępliwy, irytujący, ale przy tym nie wznosił się na nieskończony piedestał prawdy. Walczył dla Francji i o Francję- a walczył zarówno dobrze, jak i efektywnie.

Nie skłamię, jeżeli powiem, że czekam na kogoś, kto w naszym kraju wyznaczy ścieżki podobne do szlaków de Gaulle'a, który Polskę zresztą kochał niemal tak jak Francję, a Polacy tę miłość odwzajemniali, co okazali zwłaszcza podczas wizyty generała jako prezydenta Francji w roku 1967.

Kończąc, przytoczę cytat z przemówienia tego Wielkiego Francuza, wygłoszonego w Tunisie w roku 1943.
Dla mnie jest on odzwierciedleniem tego, jaki powienien być nie działacz, nie polityk, ale mąż stanu właśnie:

"Soyons fermes, purs et fidèles; au bout de nos peines, il y a la plus grande gloire du monde, celle des hommes qui n'ont pas cédé"

(Bądźmy silni, czyści i wierni; u końca naszej niedoli czeka nas największa chwała świata, chwała ludzi, którzy nie ustąpili.)


-------------------------------------------------------------------------------
Polecam świetną biografię Charlesa de Gaulle'a autorstwa Charlesa Williamsa (wyd. Amber), na podstawie której ten wpis opracowałem.