piątek, 29 listopada 2013

Dwie drogi Europy- część I. Klęska wspólnej waluty

Dziś zaczynamy mały cykl, który postaram się uzupełniać co tydzień. Miłej lektury.

W Europie tragedia, wściekłość, zaciskanie zębów, ogólne poczucie porażki. Ukraina wycofała się z podpisywania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Jestem kontynentalną reakcją zaskoczony na dwa sposoby. Po pierwsze: nie wiem, czego nasi drodzy eurokraci spodziewali się po jednoznacznie prorosyjskim prezydencie Janukowyczu. Nie wiem tym bardziej, czego się spodziewali po prezydencie Putinie.  Kapitał rosyjski jest tam tak silny, że żaden myślący w kategorii stref wpływów polityk (a już na pewno Władimir Putin) nie pozwoliłby na utratę dominacji nad tym- ale przecież także jakimkolwiek- państwem. Ale już na pewno nie nad Ukrainą, gdzie stacjonuje rosyjska Flota Czarnomorska, a interesy rosyjskie mają się świetnie.

A teraz po drugie i  najważniejsze- Unia Europejska nie jest już tak atrakcyjna, jak była dziesięć lat temu. Że gadam bzdury? Chciałbym, serio. Ale niestety tak nie jest. Kiedy my dołączaliśmy do Wspólnoty, była ona prężnie rozwijającym się tworem politycznym, a reformy, które Unię podcięły, dopiero wchodziły w życie. Ale od tamtej pory minęło już prawie dziesięć lat. Wspólna waluta spowodowała kryzys, drobiazgowość rozporządzeń prawa europejskiego tylko go pogłębiła. A strumienie pieniędzy, które mogłyby pójść na funkcjonowanie faktyczne Wspólnoty, są wydawane na coraz bardziej rozbudowaną brukselską i strasburską biurokrację. Poważnie. Europa tam topi miliony, a nawet miliardy.

Jak to się wszystko stało? Odpowiedź nie jest prosta i udzielę jej pewnie tylko cząstkowo. Ale na pierwszy ogień weżmy wspólną walutę- czyli półlegendarne Euro.

Założenia są piękne- brak wymiany walutowej na granicach, wspólny kurs, jedność gospodarcza i tak dalej. Cudnie. A teraz pora na kubeł zimnej wody. Jedynym faktycznym i stuprocentowym plusem jest ułatwienie tranzytu granicznego- bo ceny w różnych krajach przedstawiają się inaczej. Ale problem leży gdzie indziej. W dużym, nieprzekłamującym zanadto uproszczeniu możemy przyjąć, że działanie Euro ma się opierać na czymś w rodzaju prawa naczyń połączonych (ech, ta fizyka...). Tylko że naczynia-czyli państwa- są różne. I jeżeli taki sam wzrost poziomu cieczy powoduje napełnienie w różnym stopniu różnych od siebie naczyń, to podobnie takie same wahania Euro będą powodowały inne reperkusje w różnych państwach. W Niemczech odbiły się nie za dużą podwyżką cen, a w Grecji spowodowały kryzys taki, że kraj mało co nie zbankrutował. Swoją drogą, kryzys w Grecji i tak by przyszedł, ale widać wyraźnie, jak wiele zależy także od waluty.

Państwa Strefy Euro są oparte na różnych systemach fiskalnych, socjalnych, różne są struktury społeczne i tak dalej, i tak dalej. Są różnej wielkości, mają różną liczbę ludności, różne zasoby surowców, różne możliwości gospodarcze. Słowem- mozaika. I dla takiej właśnie pstrokatej zbieraniny oferuje się jedno i to samo rozwiązanie. To tak, jakby jednej osobie z rozmiarem stopy 42 oraz drugiej z rozmiarem stopy 50 (znam takich ludzi) oferować te same buty rozmiaru 45, jeszcze twierdząc w dodatku, że to wyjście najlepsze z możliwych.

Dlatego właśnie kryzysy w Strefie będą wybuchały raz po raz, a zmiany ujednolicające wewnątrz krajów członkowskich będą się odbijały poważnymi niepokojami i na giełdzie, i w społeczeństwie. Zresztą, będzie to burzenie systemów gospodarczych mających często kilkadziesiąt, a w pewnych kwestiach nawet sto kilkadziesiąt lat. Pytanie: w imię czego? Wspólnego banku? Bo na pewno nie w imię stabilności i rozwoju.

Następną sprawą jest prawo unijne, ale o tym później. Jeżeli dotrwaliście aż do końca artykułu, wierzę głęboko, że przebrniecie i dalej.

środa, 20 listopada 2013

Artykuł, który możesz polubić

Stałem sobie na przystanku oczekując na wesoły, rozbujany, przegubowy 860, kiedy dosłyszałem tuż obok siebie szloch dziewczęcia lat, ja wiem? Trzynaście-czternaście. Chlipała niewiasta w ramię swojej przyjaciółki, chyba chodziło o jakiegoś gimnazjalnego pogromcę serc kobiecych. Wtedy to z ust pokrzywdzonej przez naszego giermka Casanovy padło pełne żalu stwierdzenie:

"Nawet mi lajka nie dał..."

I ta groteskowa kwestia dała mi tak do myślenia, że przez dwa dni łomotała mi się po głowie. 

Prawdę mówiąc, dopiero teraz do mnie doszło, że żyjemy w pokoleniu, którym rządzi nowa instytucja: wszechwładna, wszechinternetowa, zawierająca w sobie znaczenie słów aplauz i poparcie naraz. Nazywa się ona: Lubię to!, zbiera niemal stuprocentową frekwencję uprawnionych i ma wymiar bardziej globalny niż ONZ, WHO, Światowy Związek Kół Gospodyń Wiejskich i inne organizacje, które niby to kręcą naszym niebiesko-zielono-cholera-wie-jakim globem. Spełniony sen komunistów. 

No bo znajdźcie mi kogoś, kto posiada Facebooka i w życiu niczego nie "polubił", nie udostępnił. Szukacie? I jak, ciężko, no nie? Ktoś tam by się znalazł, ale to już tak nieliczne indywidua jak te, które nie mają konta na wszechobecnym serwisie społecznościowym (o, szczęśliwi, o niezależni!). A są stany w USA, gdzie uznaje się takie osobniki za psychopatów. Serio. 

W ciągu kilku lat wytworzył nam się swego rodzaju stan emocjonalny związany z tą funkcją. Łatwiej dać lajka niż się podpisać, bo za naszym podpisem kryje się jakaś odpowiedzialność, o której zdajemy sobie sprawę. Lajka za to daje się szybko, wielokrotnie, można go wycofać, przywrócić, można zaraz po nim podać coś dalej znajomym. Można nim poprzeć inicjatywę polityczną, a można zaznaczyć swoje faktyczne lub z uprzejmości udawane rozbawienie sucharem, jaki właśnie wrzucił nasz znajomy. Lajk jest prostszy, stokroć łatwiejszy w obsłudze i o wiele bardziej wielofunkcyjny niż scyzoryk armii szwajcarskiej. 

Chociaż są ludzie, którzy zapewne uważaliby inaczej. Głównie z sentymentu do szwajcarskich scyzoryków.

Co zabawniejsze, niezalajkowanie czegoś może dać komuś do zrozumienia naszą dezaprobatę, czy nawet być wyrazem ignorancji, jak w przypadku tej dziewczyny, o której pisałem na początku. Ale póki co, są to sytuacje ekstremalne, chociaż to się niestety zmienia. A nawet zdarzają się sytuacje kuriozalne, kiedy ktoś próbuje nam wmówić, że lajk uratuje czyjeś życie- co jest bzdurą. Ostatni raz kciuk podniesiony w górę ratował życie na arenach gladiatorów starożytnego Rzymu. Choć są też źródła twierdzące, że znaczenie kciuka w górę lub w dół było odwrotne.

Dlaczego o tym piszę? Bo jest dla mnie fenomenem, jak jedna, niepozorna funkcja potrafiła zmienić mentalność ludzi. Jak daleko życie wirtualne przeniknęło się z życiem realnym, jak ciężko jest oderwać się od tej rzeczywistości, która de facto rzeczywistością nie jest. Zarzucono nam pętlę? Poniekąd. A właściwie to sami ją zarzuciliśmy.

A teraz zbuntuj się, Drogi Czytelniku. Wyłącz Facebooka, poczytaj dobrą książkę, spotkaj się ze znajomymi, posłuchaj dobrej płyty. Tak, płyty! Żadnych MP3! I tak wrócisz zaniedługo sprawdzić powiadomienia, ale choć na chwilę się zbuntuj. Przetnij pępowinę między tobą a małą literką f na niebieskim tle. Czy jaki to tam kolor nie jest.

Ale skoro już doczytałeś ten artykuł, to najpierw możesz go zalajkować. A nawet udostępnić.


czwartek, 14 listopada 2013

Moja Ojczyzna jak kawałki szkła

Dziś będzie gorzko. Bardzo.

Mieliśmy parę dni temu święto, wydawałoby się, wspólne. Wspominaliśmy dwóch Polaków, którzy potrafili wyzbyć się wzajemnych urazów i przeciwności politycznych choć na chwilę, w imię niepodległej Polski. I co? I w ramach obchodów mieliśmy kilka marszy, ileśtam burd, ileś zupełnie różnych przemówień, wyjące syreny, niezdrowe podniecanie się przez media jedną demonstracją, obrzucanie się oskarżeniami na Facebooku, Twitterze (ostatnio coraz częściej z niego korzystam), liczenie strat...a potem zapadła cisza.
Taka cholerna cisza, kiedy zagląda się na ludzkie dusze i widzi się, że to przede wszystkim tam jest pobojowisko.

Chciałem wyć, naprawdę. Walnąć głową o ścianę. Strzelić się w pysk, bo to pewnie tylko taki koszmar, no co ty, brachu, takie rzeczy w Polsce, no gdzie, ćwierć wieku jak komuna upadła, dojrzeliśmy, inna rzeczywistość, ludzie potrafią świętować, ludzie potrafią się cieszyć, takie wspaniała okazja. Ale nie mogłem, bo co bym nie zrobił, to to nie był sen, tylko jawa. Siermiężna jawa. Do tego jeszcze bym bezcelowo siebie uszkodził. A ludzi z takimi zapędami mamy już w kraju aż nadto.

I możemy się przeliczać, kto zawinił- policja, organizatorzy marszu, rząd, opozycja, hodowcy jaków z Tybetu...wiadomo. Nadszedł czas obrzucania się błotem. We wszystkie strony i ze wszystkich stron. Policytujemy się, czyja to wina, sprawa ucichnie i wróci za rok. Chociaż po podpaleniu budki rosyjskiej ambasady bajzel będzie większy. Niemniej, festiwal rozpoczęty. Szykujcie bluzgi, obywatele.

Momentami zastanawiam się, skąd to się bierze. Z maniakalnej chęci dorwania się do koryta i pozostania przy nim? Może z jakiegoś przeświadczenia o jedynej słusznej misji wobec Polski? Że kraj uzdrowimy my i tylko my, Partia A? Partia B to zdrajcy/histerycy (niepotrzebne skreślić), Partia C już się narządziła, a Partia D pójdzie na wszystko/można się dogadać (niepotrzebne skreślić)? I co zabawniejsze, ten schemat można dostosować do dowolnego ugrupowania w Sejmie. Poza nim też.

Polska politycznie przypomina rozbitą szybę. Będziemy brali kawałek po kawałku, to się poranimy. Ale żeby wszystko było jak dawniej, to szybę trzebaby złożyć, choćby raz na rok, od święta.

Drodzy politycy, działacze, jedna sprawa. Swoim zacietrzewieniem ranicie głównie nas, prostych obywateli. Nauczcie się być jak elementy układanki, a nie kawałki szkła. Bo choćbyśmy bardzo chcieli, to poranimy się o brzegi, stracimy krwi na tyle, że odechce nam się decydować o kraju. Popadniemy w totalną apatię.
I wtedy będziecie mogli robić, co chcecie, bo na równi pochyłej wprost w przepaść będzie już wszystko jedno.

piątek, 8 listopada 2013

Kamyczek, od ktorego zacznie się lawina

Wstałem rano i włączyłem telewizor. Na Sejm. Żeby zobaczyć, jak zagłosują parlamentarzyści, rządzący z naszego upoważnienia- czy dadzą głos Obywatelowi, czy może większość z nich stwierdzi, że w tym kraju dojrzałych do decyzji mamy co najwyżej 460 osób. Kłócili się, przekrzykiwali, przemawiał Premier. A mówił pięknie, rozważnie. Nie odmówię mu tego, zresztą ma facet elokwencję. Aczkolwiek słowa te były w dużej mierze puste. Pomijam już, że nie dopuszczono do głosu przedstawicieli inicjatywy referendalnej, a wniosek przepchnięto w tempie tak wartkim, że gdyby wszystko tak w Polsce szło, to bylibyśmy dużo bardziej rozwiniętym państwem. W końcu odbyło się głosowanie.

Bezpośrednia demokracja w Polsce przegrała stosunkiem głosów 232:222.

Prawdę mówiąc, nie byłem zaskoczony wynikiem głosowania, ale i tak się rozczarowałem. Liczyłem na tę iskrę, jaka zatli się w parlamentarzystach, na iskrę poczucia odpowiedzialności za decyzje wobec przyszłości kraju. Na to, że oddadzą Obywatelom to, co obywatelskie. Ale oba kluby, z których jeden jest szumnie obywatelski, a drugi szumnie ludowy, zadały swoim posłom dyscyplinę, zapowiadając kary dla tych, którzy się wyłamią. Ot, cała ta Wasza obywatelskość i ludowość. 

I co, że pytania w referendum były niekorzystne dla rządu? Że mogły się komuś nie podobać? Ludzie chcą decydować- znaczy postanowili wziąć sprawy w swoje ręce, cokolwiek by o tych ludziach nie sądzić. Wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść- to z Dezyderaty. A osoby, które taką inicjatywę referendalną podjęły, do tępych i nieświadomych nie należą. Wprost przeciwnie.

Jeżeli tak ma wyglądać wpływ wyborców na decyzje w państwie, to przestańmy nazywać nasz ustrój pięknie demokracją, a nazwijmy po imieniu: 460-osobowa oligarchia z fasadowym Senatem. I, dodam, z samorządami, których decyzje może odwoływać wojewoda wybierany z klucza partyjnego. Ale ktoś tu chyba musiałby być nazbyt szczery.

Stoimy więc na rozdrożu. Albo po raz kolejny zacementowano rozdźwięk między deklarowanym a rzeczywistym stanem rzeczy w Polsce, albo dziś spadł kamyczek, od którego zacznie się lawina. Wierzę w to drugie. Ta bariera, jaka oddziela nas od wzięcia sprawy w swoje ręce, musi upaść, w końcu.

I na nic zdadzą się kolejne krzyki z mównicy sejmowej. Zresztą, w Dezyderacie znajdujemy jeszcze jeden ważny fragment: Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha.