czwartek, 3 listopada 2016

Facebook nie jest koniecznością

Muszę powiedzieć, że bardzo chętnie przybrałbym pozę zadumanego poety, który siedzi z zeszytem w ręku nieopodal brzegu morza na jednej z wysp Cyklad i pisze wiersz, spoglądając na antyczne ruiny. Byłaby to jednak poza fałszywa. Jestem nie mniej niż inni dzieckiem swojej epoki i obecność w sieciach społecznościowych jest dla mnie - oczywiście - chlebem powszednim. Zresztą, Blogspot jest częścią koncernu Google, więc odżegnywanie się od społeczności w wydaniu hic et nunc byłoby groteskowe. 
Po takim oto coming-oucie pozwolę sobie przejść do myśli przewodniej artykułu.

Parę dni temu wybuchł kolejny skandal związany z serwisem Facebook.Otóż z serwisu najpierw skasowany został profil Marszu Niepodległości, a później blokowane były konta osób, które udostępniły plakat zapraszający na to wydarzenie. Działo się tak, jak czytamy w oświadczeniu wiceprezesa koncernu, ponieważ symbol Falangi jest rzekomo zakazany. Nie jest. Wydarzenia nabrały jednak większego tempa, kiedy zablokowano profil posła Marka Jakubiaka. Twierdzi on, razem z dziewojami i paniczami spod znaku ręki zbrojnej, że złamane zostały zasady wolności wypowiedzi zawarte w polskiej konstytucji. Dziś w tej sprawie ma się odbyć nawet protest pod polską siedzibą Facebooka. Do tego doszło odkrycie przez kilka serwisów, między innymi Pikio.pl, iż Facebook, że nie parsknę śmiechem, usuwa im lajki. To też uznano za blokowanie wolności słowa.

Jeszcze większe zamieszanie narobiło się, kiedy redaktor Rafał Otoka-Frąckiewicz powtórzył znane już gdzieniegdzie ustalenia, że polski oddział Facebooka wcale nie jest samodzielny, a podległy placówce w Dublinie, natomiast nasi rodzimi, na polskiej piersi wychowani administratorzy mają dość mocne powiązania z partią Razem i innymi środowiskami skrajnie lewicowymi (więcej tutaj). Ogólnie - temat poruszany jest w radiu i telewizji w tak zwanym prime-time na niepoślednim miejscu, część środowisk prawicowych grzmi o kneblowaniu ust, a część środowisk lewicowych klasycznie spanikowała, lecząc drgawkę kolan wyśmiewaniem uciekającego oka redaktora Otoki-Frąckiewicza. W imię tolerancji, rzecz jasna.

Nie wiem, jak Drogi Czytelnik, ale ja się bawię znakomicie.

Trzeba najpierw przyznać, że międzynarodowe korporacje internetowe, takie jak Google czy Facebook właśnie, serwują usługi tak wszechstronne, posiadają wpływ tak duży na wydarzenia krajowe czy międzynarodowe, że rodzi to dość uzasadnione pytanie, czy jako podmioty prawa podlegają li tylko prawu prywatnemu, czy także - w niektórych kwestiach - państwowemu. Z tego miejsca trzeba także zbić argumentację administracji Facebooka, że swoich praw względem tego serwisu można dochodzić jedynie przed sądami amerykańskimi. Nieprawda. Działalność na terenie Rzeczypospolitej Polskiej podlega prawu polskiemu, w tym wypadku żadnych wyłączeń nie ma. Nie przypominam sobie, żeby działalność Facebooka uzyskała ochronę dyplomatyczną albo inny immunitet.

Nie zmienia to jednak faktu, że Facebook - przynajmniej oficjalnie - pozostaje w rękach prywatnych, a każdy użytkownik na początku akceptuje regulamin korzystania z serwisu. Wojownicy spod znaku ręki zbrojnej także. Jasne, tajemnicą poliszynela jest fakt, że Facebook wspiera taki, a nie inny odcień barw politycznych. Niejednemu użytkownikowi o przekonaniach okołoprawicowych post spadł (wiem coś o tym), albo sam dorobił się bana (tego jeszcze nie wiem). Problem w tym, że Facebook jest czyjąś własnością i pewnych granicach mogą ci właściciele robić, co im się żywnie podoba. Mnie też się wiele rzeczy w polityce Facebooka nie podoba, ale mam też świadomość, że nie jestem do końca u siebie.

Facebook oczywiście jest kapitalnym narzędziem do komunikacji, ale posiadanie tam konta nie jest żadną koniecznością. Zbyt łatwo i zbyt bezmyślnie daliśmy się zaciągnąć w sieć (dosłownie i w przenośni), przyjmując z początku wszystko z dobrodziejstwem inwentarza i będąc mądrymi, jak to Polacy, po szkodzie. Przenieśliśmy sporą część własnej prywatności w ręce internetowych portali, dziwiąc się przy tym, że taki zbiór wrażliwych informacji i  co najmniej budzi zainteresowanie służb państwowych i nie tylko. Taka baza danych musi kusić, dziwią mnie ludzie tymi doniesieniami zaskoczeni. Administracja serwisem społecznościowym, czy nawet skrzynką pocztową, to możliwość (przynajmniej potencjalna) wglądu do prywatnych konwersacji i osobistych danych.

Bez Facebooka czy konta Google da się funkcjonować w internecie. Jeżeli uważasz, że CIA lub Mossad nie ma nic lepszego do roboty, tylko sprawdzać, kim jesteś co tam ciekawego za pomocą Google dziś wyszukałeś i na jakie witryny wszedłeś - to zacznij używać niezapisującej Twoich zapytań wyszukiwarki DuckDuckGo. Nie rozstrzygam, jakie masz powody, że podejmiesz się takiego kroku, Drogi Czytelniku. Może lubisz pełną prywatność. A może na przykład darzysz troszkę ponadprzeciętną fascynacją pewnego dwudziestowiecznego malarza*, tudzież lubisz przejechać się czerwonym metrem**, ale nawet przed przeglądarką Ci tego wstyd. Nie pytam, nie chcę wiedzieć.

Jeżeli chcesz istnieć w sieci społecznościowej, a nie lubisz spędzać czasu pod wszędobylskim amerykańskim okiem - możesz przejść pod czułą opiekę FSB i przeprowadzić się na VKontakte. A jeśli stawiasz na daleko posuniętą prywatność na otwartej licencji, zbieraj ekipę i śmigaj na Minds.com.

To samo z pocztą, komunikatorami - jeżeli, dajmy na to, zbudowałeś w tajemnicy przed rodzicami kosiarkę napędzaną reaktorem własnej konstrukcji i chciałbyś pochwalić się koledze z gimnazjum, że właśnie skończyłeś wzbogacanie kolejnej porcji uranu w łazience, ale boisz się, że mama odkryje, po co przyspieszyłeś obroty wirówki*** - możesz założyć szyfrowany komunikator typu Confide, Wickr czy Telegram.

Istnieją zapewne lepsze sposoby ukrycia swojej tożsamości. Weźmy taką nakładkę przeglądarkową Steganos Internet Anonym - swego czasu czasopismo Komputer Świat co chwila dodawało ten program na płycie. Zasadniczo jednak pokłady wolności, z jakich możemy korzystać za pomocą popularnych serwisów są raczej wystarczające dla obywatela z dość normalnym życiorysem i względnie niską liczbą odchyleń psychicznych. Oczywiście nie wykluczam, że korporacyjno-ideologiczna pętla się zacieśni i przyjdzie co bardziej niepokornym uciekać się do bardziej wymyślnych metod komunikacji sieciowej.

Problem w tym, że jeśli mielibyśmy do Facebooka, Twittera, czy ogólnie - do internetu wprowadzić coś, czego teraz lub w przyszłości nie życzylibyśmy sobie na serwerach - najpewniej już to wprowadziliśmy. Dane sieciowe nie znikają. Same dane komputerowe, jakie przekazujemy, są o wiele bogatsze, niż nam się wydaje. Taki dokument tekstowy Worda kryje w sobie znacznie większą ilość informacji niż widoczna na ekranie - jak chociażby o tym, że wiersz dla lubej wykonaliśmy pracochłonną metodą kopiuj-wklej, a następnie w swojej skromności podpisaliśmy swoim imieniem i nazwiskiem. Można powiedzieć, że dzięki zapomnieniu o pozorności elektronicznej maski, jaką przybieramy oraz zbyt naiwnej wierze we własny spryt dostarczyliśmy dowodów przeciw sobie zanim jakikolwiek proces się rozpoczął.

Oczywiście można swoją bytność w wirtualnym świecie ograniczyć do absolutnego minimum, na przykład korzystania ze skrzynki mailowej i konta w banku, dołączając do tego przegląd wiadomości z kraju i ze świata - tak też można naprawdę dobrze funkcjonować, będąc równocześnie na bieżąco. Za łatwo zapominamy, że znakomitą część potrzebnych nam informacji możemy znaleźć poza internetem - i wcale nie jest to pomysł z gatunku rekonstrukcji historycznej.

Nie namawiam jednak do zarzucenia korzystania z Facebooka czy konta Google, pragnę jedynie wskazać, że nie są to twory tak wszechwładne, jak zdarza nam się mniemać. Więcej - sporą część tej wszechwładności sami tym serwisom nadajemy, korzystając z nich nieumyślnie. Można z rzekomych kleszczy tych koncernów stosunkowo łatwo się wydostać. Mimo wszystko jednak oferują one całą gamę pożytecznych narzędzi, z których można rozsądnie korzystać.

Dlatego śmieszą mnie dyskusje o wolności słowa na Facebooku. Jeżeli pozujące na poważne siły polityczne partie i zrzeszenia rozkładają bezwładnie ręce wobec blokad wprowadzonych przez, jakby nie było, jedną stronę internetową - to nie mogę nazwać tego niczym innym, jak drobną błazenadą. Jeżeli chcemy, mimo wszystko funkcjonować w świecie lajków i słynnej wyszukiwarki - musimy pogodzić się z tym, że jesteśmy jedynie użytkownikami, a gospodarzem jest ktoś inny. I nie zawsze ma takie pomysły, jakie by nam się spodobały. Dlatego warto zachować chłodną głowę w sieci, a przede wszystkim - cenić ją niżej niż rzeczywistość za oknem.

*Nie chodzi mi tutaj o Edwarda Rydza-Śmigłego. Ale znajdź innego idola.
**Znajdź sobie także inne hobby. Zbieranie znaczków jest fajne, na przykład.
***Wciąż jednak wierzę, że po prostu lubisz prywatność.