środa, 7 października 2015

Tadeusz Różewicz - Ocalony czy Ocalający?

Artykuł ten napisałem po śmierci Tadeusza Różewicza dla portalu PrawoMocni.org

Ludzie nie są wieczni, nawet ci, którzy wiecznymi się wydają. Wiecznym wydawał się wielu Tadeusz Różewicz. Parę tygodni temu ta fatamorgana rozmyła się jednak. „Skończyła się jakaś epoka”- stwierdził Tomasz Jastrun. I trudno się z nim nie zgodzić. Wiek XX obfitował nam w wielkich poetów, jak Herbert czy Miłosz, Szymborska, a teraz umiera Czwarty. Więc wielki rozdział się zamyka.

Z poezją Różewicza zetknąłem się w szkole średniej i wtedy mnie jeszcze nie zachwyciła. Pamiętam (w końcu było to dość niedawno) czytanie na lekcjach Ocalonego czy Warkoczyk, wiersze traktujące o zagładzie totalnej, napisane tuż po II Wojnie Światowej. Przedstawiano nam je wówczas jako świadectwo totalnej beznadziei, klęski człowieczeństwa wobec totalitaryzmu i Holocaustu. Była to jednak perspektywa myląca.

Skupmy się zatem na sytuacji wyjściowej młodego wówczas poety. Tadeusz Różewicz w wyniku przeżyć okresu okupacji traci wiarę chrześcijańską, jakikolwiek optymizm, poezja tamtego okresu jest świadectwem zagubienia absolutnego. Odczuwa co najmniej, jak delikatnie wyraża to tytułem swojego pierwszego tomiku z roku 1947: Niepokój. Niepokój przed jutrem, skoro wczoraj przyniosło takie – nie bójmy się tego słowa – zezwierzęcenie.

Tutaj jednak rozpoczyna się wielka praca, której całkiem spora część krytyków literackich nie dostrzega (a może nie chce dostrzec?). Różewicz bowiem zdaje się siadać nad ruiną cywilizacji i pytać: co dalej? Pisze przecież:

Szukam nauczyciela i mistrza
Niech przywróci mi wzrok słuch i mowę
Niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia
Niech oddzieli światło od ciemności.

Czy takie słowa wyszłyby spod ręki człowieka, który porzucił wszelką nadzieję? Nie. Słowa te w dodatku korespondują z opisem przeżyć wojennych. To głos rozpaczy, ale nie rozpaczy bezdennej. Poeta wie, że musi być coś poza furgonami porąbanych ludzi, pyta o sens swoich czasów. O sens, który być musi.

Potem zaczyna się wielka podróż, w którą idziemy pod rękę z Różewiczem. Podróż znaczy się prostymi wersami, jasnymi metaforami, oszczędnością słów. Budowa wiersza różewiczowskiego zrewolucjonizuje polską poezję. Utwory staną się krótsze, zdecydowanie mało kwieciste. Pojawią się kolejne pokolenia liryków bawiących się słowem, językiem, strukturą. Różewicz jednak konsekwentnie zostaje przy prostej formie, jaką obrał na początku, jakby spoglądając na poczynania większości młodszych kolegów kręcił głową i mówił: Nie, to nie to.

Poeta rozumie bowiem, że wielka budowla, jakiej poezja jest tylko częścią – a mówimy tu o potężnym, lecz kruchym monumencie, jakim jest człowieczeństwo – musi posiadać mocne fundamenty. Fundamenty są proste, mocne, solidne, nikt ich przecież nie zdobi. I taka też jest twórczość Tadeusza Różewicza. Nie czerpie on z renesansu i baroku, jak czerpał Miłosz, nie czerpie nawet z antyku, jak czerpał Herbert. Obaj oni obrali przecież dobrą ścieżkę, ale to Różewicz posunął się najdalej, mówi do nas z wyrazistością i ostrością malowideł z Lascaux. Nakreśla obraz prosty, zrozumiały, niemalże schematyczny. Tłumaczenie jego poezji na inne języki nie sprawia specjalnych problemów, treść wierszy nie obrasta w setki gwiazdek i przypisów. Wie, że to zapewni najtrwalsze piękno i że tylko taka twórczość jest w stanie przetrwać wieki. Że tylko na takiej podstawie można budować prawdziwe człowieczeństwo i prawdziwą sztukę.

W podróży pojawiają się kolejne jasne akcenty. Iskierki dobra zaczynają migać w ciemnej dolinie współczesności. Ten sam Różewicz, który pisał o zniszczeniach wojennych, pisze o przeprowadzaniu staruszki przez ulicę z taką samą stanowczością, równocześnie niemal triumfalnie:

Rozstępują się
Straszliwe ciemności
Nagromadzone nad światem
Przez złych ludzi
Kiedy w sercu
Małego chłopca
Świeci iskierka
Miłości

Ten sam Różewicz zaczyna zbierać jagody w lesie (Jak dobrze). Poeta więc,  z całą mocą i konsekwencją, pomimo wskazywania ułomności naszej ludzkiej natury idzie z ciemności do światła. W kolejnych tomach jest coraz jaśniej. Nigdy zbyt jasno, ale jednak jaśniej.

Ta wielka podróż kończy się 24 kwietnia 2014 roku. Prochy wielkiego artysty spoczęły na cmentarzu przy kościele Wang w Karpaczu po ekumenicznym, katolicko-ewangelickim nabożeństwie, o które sam Różewicz poprosił w testamencie. Jak napisał: Może przyczyni się to do dobrego współżycia tych dwóch – rozdzielonych wyznań i zbliży do siebie kultury i narody, które żyły i żyją na tych samych ziemiach. Może spełni się marzenie poety, który przepowiadał, że „Wszyscy ludzie będą braćmi”. Amen.

Zamyka się wielki krąg. Nabożeństwo jest proste, kościół Wang- prosty i piękny, pochówek jest prosty. Różewicz piszący w roku 1947, że pojęcia są tylko wyrazami, swoim pochówkiem pragnie przyczynić się do pojednania ludzi. Powraca więc, można by rzec, do ideałów czysto chrześcijańskich. Jak dziecko pragnie chwycić ludzi za ręce i przyprowadzić do siebie. Odnajduje się. Zwycięża.

Kiedy umiera poeta, przytacza się zazwyczaj słowa Horacego: Non omnis moriar. Ale Tadeusz Różewicz nie umrze wcale. Wierzę, że będzie żył- i tam, po drugiej stronie, i w naszych sercach, zapamiętany jako ten, który pomimo potężnych nawałnic dziejowych zdobył się na diogenejski heroizm szukania człowieka.

Jak dobrze Jestem z tobą
Tak mi serce bije
Myślałem człowiek
nie ma serca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz