sobota, 5 kwietnia 2014

Przyjaciele na czas określony

Istnieje pewna cecha nas wszystkich, która irytuje mnie nieprawdobodobnie. Dostaję szału, gdy się ujawnia. Nazywa się ona interesowna serdeczność. Jest według mnie jedną z najbardziej śliskich cech, jakie istnieją. Przynajmniej moim zdaniem. Niestety, drzemie w każdym z nas. Jak potwór, ohydny lewiatan, który tylko czeka, kiedy wysunąć swoje obrzydliwe macki pod płaszczykiem miliarda form grzecznościowych, wazeliniarstwa i zwyczajnej, powszechnej jak poranny skurcz w kolanie obłudy.

Powiedzmy sobie szczerze. Każdy z nas kogoś nie znosi. Każdy z nas, że to tak ładnie ujmę, nie przepada za czyimś towarzystwem. To niemoralne, niechrześcijańskie, niekulturalne, nieetyczne, ale, na litość boską, ludzkie, wchodzące w skład ciemnej strony naszej, według mojej wiary, złożonej z ciała i duszy natury. Mniejsza z tym, z czego to wynika, bo i tak pewnie nie ma jednoznacznej odpowiedzi.

Istnieją też dla każdego ludzie, którzy są nam (przepraszam) tak potwornie obojętni. Tego też nie powinno być. Ale jest. Mijamy niektórych codziennie, przepływamy jak okręt wojenny obok zbitej z dech szalupy, szczytem grzeczności bywa zdawkowe cześć, tudzież wyjątkowo wysilone jak się masz. 

Istnieją nawet osoby, które względnie lubimy, ale nieszczególnie. Fajnie się gada, ale nie za często.

Tu dodajmy: sami też dla wielu jesteśmy we wszystkich przypadkach po drugiej stronie barykady. Niezupełnie komfortowe, prawda? I tutaj wielu poda znakomity argument: no i co z tego. Ewentualnie: cóż poradzić. Ja jednak należę do grona ludzi wyjątkowo złośliwych (ze wskazaniem na upierdliwych), więc zamierzam kontynuować temat.

Rozwieję najpierw pewne wątpliwości. Nie uważam wcale, że mamy być dla takiej nie-darzonej szczególną sympatią osoby niemili. Nie. Nie znaczy nawet tego, że nie mamy takiej osoby prosić w potrzebie o pomoc. Kultura to przecież jedna z największych zdobyczy naszej cywilizacji (ostatnimi czasy bezmyślnie topiona w morzu chamstwa. TAK! CHAMSTWA!), więc należy z niej robić jak najlepszy użytek.

Istnieje jednak granica. Cieniutka, cieniuteńka granica, która bywa przekraczana, i za którą kryje się tylko wa-ze-li-niar-stwo.

Jest piękny, słoneczny poranek. Blask wczesnego dnia delikatnie wkrada się przez firany, na ścianach tańczą świetlne odblaski. Ciepło pozwala nam na luksus otworzenia okna, by dźwięk i zapach podwórza wlał się do środka. I w takich to okolicznościach przychodzi sms/dzwoni telefon/dostajemy wiadomość na Facebooku (Zuckerberg, you're everywhere).

I tu się zaczyna. Wybierajcie sobie, boście, Drodzy Czytelnicy, sposród obu płci. Dany osobnik: piękna (lub nie) dziewczyna/przystojny (lub nie) chłopak serdecznie pyta co słychać, chociaż dawno o osobniku ni widu ni słychu nie było, chwali jak to wyprzystojniałeś/zmężniałeś/wypiękniałaś/jesteś tak świeża niczym nowy Lenor (tak, niektórzy potrafią urżnąć porównania poetyckie do bólu), podziwia naszą bystrość/inteligencję/błyskotliwość/seksowność (Boże, jak ja się śmieję teraz), rechocze wesoło z naszych dowcipów, od których zazwyczaj dostawał skrętu wnętrzności. Cud, miód, malina. Tego było nam trzeba.
Oczywiście, robią to o wiele inteligentniej i nie w takim natężeniu. Niemniej jednak, schemat uważam za prawidłowy.

Czasem dajemy się nabrać. Czasem uśmiechamy się naiwnie pod nosem no proszę, co za zmiany. Lub: o jak miło, dawno nie pisał(a). O, srogo zapłacimy za swoją łatwowierność.

W końcu pada jednak PYTANIE. Czy zrobimy to lub tamto, czy pomożemy w tym lub w tamtym. Czy zachowamy się tak lub inaczej. Zazwyczaj jest to związane z naszymi uzdolnieniami czy zainteresowaniami. Tudzież możliwościami. Bywa, że także finansowymi.

Nie jesteśmy niemili. Mówimy: jasne, spoko, ach, nie ma problemu. Wykonujemy daną rzecz. Dostajemy lawinę podziękowań, opcjonalnie powtórzenie repertuaru serdeczności. Utrzymujemy kontakt dzień lub dwa. Kontakt się urywa. Czerwony kabriolet odjeżdża w dal, a my zostajemy z tobołkiem na środku pustyni w Nowym Meksyku. (zgadliście. Ten motyw z teledysku zespołu Genesis. Tak, tego od Phila Collinsa. Nie, on nie grał w Metalllice).

Lub też scenariusz drugi. Odmawiamy. Wysłuchujemy, jak to się na nas ktoś zawiódł, że jednak to jesteśmy tacy i tacy, i wcale się nie mylił. Nie pozdrawia. Znika, ewentualnie komentuje naszą skromną osobę w węższym lub szerszym gronie (ze wskazaniem na szersze). Choć czasem mówi, że rozumie. Też znika. I takie zakończenie jest chyba najzdrowsze.

Od czasu do czasu taka sytuacja, z zakończeniem pierwszym, drugim lub trzecim trafia się każdemu. Rozciągnięta w czasie bardziej lub mniej. Drażni za każdym razem tak samo. Szczególnie, gdy z mety wyczujemy to przesłodzenie. Bywamy asertywni, śmiejemy się z tego, denerwujemy się. Nie zmienia to faktu, że za każdym razem jest to tak samo niezdrowe. I czasem przykre.

Więc radź, mądralo! A cóż mogę poradzić? Może po prostu: szanujmy innych, ale także siebie? A przede wszystkim, sami wyzbądźmy się (my, mówię, my! Czyli do siebie także!) takich zagrań? Od razu będzie lepiej, nie? No nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Swoją drogą, wiele dziewczyn mówi, że nie umie przyjmować komplementów. Mnie to zaskakuje, ale może wynika z faktu, że duża część komplementów, jakie słyszą, jest nieszczera i powiązana z takimi sytuacjami?

Kardynał Richelieu mawiał: Od przyjaciół zachowaj mnie, Panie. Dodajmy: od fałszywych przyjaciół. I sami nimi nie bądźmy. Tak chyba będzie najlepiej.

A jeżeli ktoś chce mnie jeszcze po takim felietonie poprosić w czymkolwiek o pomoc- zapraszam. Kiedy mogę i mam czas- chętnie. Ale są teksty, w które naprawdę nie uwierzę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz